Urodziny
Urodziny malucha to nie lada wydarzenie. Zaplanowanie przyjęcia weselnego na sto osób to przy tym pikuś. Przecież to najważniejsza data w roku i wszystko musi być doskonałe! Rozpoczynamy od wybrania miejsca, głowimy się nad wymyśleniem niepowtarzalnego motywu (żeby w końcu i tak wybrać sprawdzone kucyki), szyjemy kreacje, a po nocach kleimy unikatowe zaproszenia (żeby przez kolejny rok sprzątać rozsypany brokat). Dopiero kiedy czas nieubłaganie depcze nam po piętach zaczynamy się zastanawiać czym uraczyć szanownych gości. Dla domowych aranżerów nierzadko jest to dylemat między zdrowym a smacznym. Czy rzeczywiście tak musi być?
Szukając idealnego miejsca na urodziny swojej pierworodnej przekopałam tuzin placów zabaw oferujących zorganizowanie przyjęcia w salach wypełnionych zjeżdżalniami i dmuchanymi zamkami.
Przy wyborze lokalu kierowałam się kilkoma kryteriami, z których zdecydowanie najważniejszym było menu. Na siebie wzięłam zadanie zweryfikowania oferowanych przekąsek, zaś na małolata scedowałam (najcięższy) obowiązek wypróbowania akustyki sali, sprawdzenia wytrzymałości materiałów ( z siłą porównywalną do przejścia huraganu) oraz granic możliwości personelu a także oceny taneczności serwowanych kawałków muzycznych.
O ile nieletnia była hojna w przydzielaniu wysokich not, o tyle ja z każdej kolejnej bawialni wychodziłam w coraz gorszym nastroju, tracą już w ogóle wiarę w ludzkość.
Mimo wyrwy w kieszeni wielkości miesięcznej wypłaty nie udało mi się znaleźć absolutnie żadnego miejsca, które spełniłoby moje (wcale nie wygórowane) oczekiwania żywieniowe.
Co zastałam na miejscu? Gdybym miała opisać w skrócie oferowane menu zmieściłabym się w jednym stwierdzeniu : GLUKO PARTY.
Prym wiodą ciasteczka, cukierki (mordoklejki), czekoladki, słodkie soczki, a całość okraszona chipsami i dmuchanymi chrupkami Jeśli ludzi dzieli się w naszym kraju na lepszy i gorszy sort to jedzenie w tym klubie zdecydowanie należało do drugiej kategorii. Ja naprawdę nie jestem dietetycznym fanatykiem (o czym wiece stąd), ale mimo, że obracałam etykiety tych produktów do góry nogami nie mogłam znaleźć jeden wartości, która uspokoiłaby moje sumienie.
Żadnej wody, owoców czy domowych ciast. Cytując klasyka : „Jak żyć, panie premierze?”.
Dodatkowo okazało się, że ze względu na ryzyko (a właściwie pod pretekstem) zakażenia mikrobiologicznego do lokali nie można wnosić swojego jedzenia.
W jednej sali zaoferowano nam możliwość wystawienia miseczki z jabłkami, ale jak ostrzegła nas animatorka „dzieci i tak tego nie zjedzą”. Zapytana dlaczego w ten sposób karmią swoich klientów odpowiedziała jednym tchem, że tego oczekują rodzice, a na palcach jednej ręki może zliczyć zainteresowanych, którzy rezygnowali z wynajmu ze względu na menu. Czyli tak powinny wyglądać idealne urodziny?!
Czując się zatem jak totalni kosmici opuszczaliśmy lokal za lokalem. Wtedy zaczęłam się zastanawiać czy może nie jestem zbyt przewrażliwiona? Przecież to jeden dzień w roku, przecież ma być miło i przecież nie dla mnie. To chodzi głównie o nią i dobrą zabawę. I tak bijąc się z myślami, zatrzymałam się na chwilę i spojrzałam na nią jak jest bezczelnie szczęśliwa biegając na boso po świeżo skoszonej trawie. I że ten uśmiech jest wynikiem wszystkich moich wyborów, jakie musiałam podjąć przez te najtrudniejsze i najwspanialsze trzy lata. I że do tej pory zawsze postępowałam zgodnie ze swoim sumieniem. I że zasługuje na najlepsze, a nie na marne substytuty szczęścia.
I wiecie co? Zostaliśmy na tej trawie 🙂
Zrobiliśmy piknik z owocami, domowymi lodami i ciastem bananowym. A jej uśmiech był najlepszym dowodem na to, że to był dobry wybór.
Odpowiedz